
Do tzw.
"teatru absurdu", szczególnie tego z wczesnych lat pięćdziesiątych
powraca się ostatnio często. Z dwóch powodów. Po pierwsze nie
powstały jeszcze inne, równie wysokiej klasy sztuki, które oddawałyby
w sposób pełniejszy stan dzisiejszej dezintegracji - zbiorowej i
indywidualnej, dezintegracji kulturowej, światopoglądowej, moralnej,
językowej, coraz głębszego rozziewu pomiędzy
zdehumanizowanym współczesnym światem a uwikłaną w ten
świat jednostką, coraz tragiczniejszej niemożności
porozumienia się i zrozumienia. Czyta się dzisiaj te sztuki odważnie
i nowocześnie, rezygnując ze sztywnej, udziwnionej formy na rzecz
realizmu i psychologii. Ożywia to zetlały już nieco dowcip tych
dramatów, jednocześnie ich wymowę czyniąc bardziej tragiczną.
Drugim powodem sięgania po twórczość Adamova czy Ionesco jest
wpisana w ich sztuki możliwość aktorskiego popisu. "Łysa
śpiewaczka", "Krzesła" i "Lekcja" - małoobsadowe,
kameralne dramaty stanowią wspaniały materiał dla ukazania
zawodowego kunsztu i finezji. Wydaje się, że te właśnie
powody zdecydowały o wyborze młodej włoskiej reżyserki -
Eliny Lo Voi, która w Starym Teatrze w Krakowie, zrealizowała słynną
Ionescowską "Lekcję". Przedstawienie stało się głośne
za sprawą pewnej znaczącej zmiany w obsadzie. Graną dotychczas
przez mężczyzn rolę profesora reżyserka powierzyła
kobiecie, wybitnej krakowskiej aktorce - Annie Polony. "Najpierw osłupiałam
- wspomina aktorka - potem... zrozumiałam i prawie bez wahania - przyjęłam.
No i zaczęło się. Już po pierwszej próbie pojęłam,
że ciężar zadania przerasta moje siły. Poczułam się
jak ryba w sieci. Mój Boże! - iluż sposobów użyłam, aby
się z niej wyplątać! Na ile stresów naraziłam moje koleżanki
- ciągle niepewne czy dojdzie do premiery, czy nie. Pani reżyser
(sprytna, inteligentna) chodziła za mną powtarzając tylko ciągle:
Wytrzymasz, jesteś wspaniała, kocham cię! ...i choć nie
jestem mężczyzną - uległam. Zagrałam. Zagrałam
tak jak sobie życzyła - no, może trochę ostrzej, bardziej
charakterystycznie." Napisano bardzo wiele o Annie Polony w tej roli -
wybitna, wspaniała, wielka, perfekcyjna. Stała się rzeczywiście
bezapelacyjnym popisem jej aktorskiego kunsztu. Wielu recenzentów opisuje
drobiazgowo sposób, w jaki przemienia się na scenie z dobrodusznego
koczkodana w peruce w demonicznego potwora dokonującego zbrodni. Lekcja
aktorskich umiejętności. A co to oznacza dla interpretacji?
Odrzucenie wątku erotycznego, jaki jest w tekście pomiędzy
Profesorem a Uczennicą, pozwoliło na wydobycie konfliktu pomiędzy
pokoleniami, między kulturą i jej brakiem, na podkreślenie
problemu władzy, która może stać się w rękach szaleńca
"narzędziem zbrodni". Przedstawienie zostało
zarejestrowane w piwnicy przy Sławkowskiej, na małej scenie Starego
Teatru w Krakowie. Surowe mury, specyficzna i niepowtarzalna atmosfera tego
miejsca grają tutaj na równi z aktorami. Pani profesor zaczyna lekcję.
Uczennica jest tępa i bolą ją zęby. Nie udaje jej się
ani dodawanie, ani odejmowanie. Rozzłoszczona nieudolnością
uczennicy pani profesor rozpoczyna swój wielki wykład o językach.
"Arytmetyka prowadzi do filologii, a filologia do najgorszego...". Nóż
jest przygotowany.

Kiedy król
Béranger słyszy po raz pierwszy, że ma umrzeć, nie zwraca na
to uwagi. Lekceważy zimną i beznamiętną zapowiedź
tego faktu znanego i oczekiwanego w najbliższym otoczeniu króla. Każdy
przecież będzie musiał kiedyś umrzeć. Królowi wydaje
się jednak, że jest w stanie samą siłą woli odsunąć
ten moment w nieogarniętą rozumem przyszłość. Tak
oczywiście nie jest i król musi umrzeć. Ma na to tylko sto minut,
tyle ile trwa przedstawienie. Nic właściwie dziać się nie
będzie, żadnej szalonej akcji, tłumu statystów, niespodzianek
i feerii pomysłów. Autor zaprosił widzów do udziału w
ceremonii umierania. Jego przesłanie jest proste: musimy uświadomić
sobie, że śmierć jest czymś realnym i rzeczywistym,
nieuchronnym, nie omijającym nikogo - ani króla, ani żebraka. Nie
znając momentu kiedy nas dosięgnie, pwoinniśmy żyć pełniej,
bardziej odpowiedzialnie, może po prostu lepiej. Bérenger (bohater także
innych dramatów Ionesco) to właściwie przeciętny, zagubiony w
świecie człowiek. Ale, jak każdy z nas, dopóki żyje jest
królem własnego świata. Jest w nim jednocześnie władcą
i poddanym. Rządzi światem, który odchodzi, znika wraz z jego
śmiercią. Od pierwszej sceny, kiedy zegar zaczyna nieubłaganie
odmierzać upływające minuty, świat Bérengera będzie
się rozpadać - znikną granice, zapadną się miasta,
wyschnie ziemia, walić się bedą ściany pałacu. Ból będzie
dręczył ciało i odejmował zdolność wydawania
rozkazów, osłabiał wolę i uczucia. Nie pozwoli wreszcie
zatrzymać nawet najbliższych. Odejdą w nicość, a król
podąży za nimi. Ta sztuka nie jest alegorią. Może bardziej
rodzajem poetyckiego obrazu, współczesną wersją moralitetu.